poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Indianie NASKAPI: Trzęsący się namiot


Indianie Naskapi - pocz. XXw



Pisząc o wpływie snów na życie na jawie (na bogu: kwiecień 2009 -- http://robertpalusinski.blogspot.com/2009/04/sny-zycie-na-jawie.html ) wspominałem o tym jak wielką wagę do snów przykładali Indianie Naskapi z Labradoru. Gdzieś w moich notatkach i archiwach znalazłem prezentowany tutaj niesamowity opis ceremonii u tychże Indian...

Trudno mi było odnaleźć źródło poniższego tekstu oprócz cytowanego w tekście tytułu książki, ale znalazłem troszke o Naskapi w ostatnich latach:

"Od wieków Indianie z Labradoru byli ludem koczowniczym. Jesień i zimę spędzali w głębi półwyspu na polowaniach na renifery i karibu, a wiosną szli w kierunku wybrzeży i tam żyli z rybołówstwa i wyprawiali przywiezione zwierzęce skóry. Ziemia tutaj jest uboga i jałowa, dlatego nie można się z niej wyżywić. Trzeba stale wędrować. Struktura społeczna Indian koncentrowała się zawsze wokół klanu. Rodziny żyły w rozproszeniu ze względu na ogromne przestrzenie lasów, w których polowano. Nie istniała więc większa organizacja społeczna niż rodzina. Jeśli spadło na nią jakieś nieszczęście, ratunku szukano u szamana. Spośród licznych rytuałów indiańskich charakterystyczne są trzy. Pierwszy stosowany jest w celu uzdrowienia chorego lub wypędzenia z niego duchów nieczystych. Polega na rozgrzaniu w namiocie wielkiego kamienia i wytworzenia czegoś w rodzaju łaźni parowej. Chory musi wypocić z siebie złe moce. Drugi rytuał to rozmowa z duchami zwierząt. Szaman przy pomocy bębnów wywołuje duchy karibu i reniferów i prosi je o zapewnienie ludziom obfitości zwierzyny łownej. Trzeci natomiast rytuał jest najbardziej tajemniczy. Należy on bezpośrednio do zjawisk czarnej magii. Przy pomocy zaklęć szamani kontaktują się z duchami przodków, których przybycie jest „widoczne” w postaci unoszącego się nad ziemią namiotu. Misjonarze kategorycznie zakazali tego rytuału, ale do dziś Indianie po kryjomu zbierają się w „trzęsących się namiotach”. Ciekawe jest jednak to, że pociąga ich kontakt z duchami zmarłych, ale czują ogromny lęk przed ich ciałami. Cmentarze indiańskie są zaniedbane i opuszczone. Nikt nie ma odwagi tam chodzić. Dawniej namiot, w którym ktoś umarł, palono, a miejsce natychmiast opuszczano."

powyższa wzmianka to słowa misjonarza tam żyjącego o. Jean Fortin OMI


Trzęsący się namiot - Ewa Lips, będąc u Indian Naskapi gdzieś w połowie XX wieku, napisała:

„(...) U subarktycznych myśliwych Naskapi z Labradoru przeżywałam jako naoczny świadek rozmaite praktyki magiczne w specjalnie do tego celu zbudowanym namiocie. W swej książce ‘Zelte in der Wildnis’ zamieściłam opis takiej ceremonii u Indian Naskapi, który chciałabym tutaj przytoczyć. Chodziło wtedy o wykrycie złodzieje sideł. Czarownik nazywa się Utisz, złodziej – Pelkutagen, a syn okradzionego, który występuje tu jako ‘ojciec’, zwie się Pirre. Najpierw trzeba było kilkakrotnie Utisza odwiedzić i opłacić, zanim wyraził gotowość zajęcia się sprawą, i to dopiero po tym, gdy przyśniło mu się, że ojciec ma słuszność. Najpierw Utisz ostrzegł symbolicznie złodzieja, nasyłając mu wielkiego barwnego ptaka, a następnie rosomaka, który wykradł mu zdobycz. Gdy to nie pomogło, Utisz postanowił urządzić ceremonię magiczną w specjalnie na ten cel wzniesionym namiocie, zwanym wapanon, rozpiętym na sześciu żerdziach z sześciu różnych gatunków drzew.

Namiot, który teraz stawiali, miał być bardzo solidny, z wielkim więc wysiłkiem wbijali żerdzie w zamarzniętą ziemię. Jak wszystkie pomieszczenia dla duchów, tak i to zwrócone było wejściem w stronę wschodzącego Słońca. Ojciec przekonał się osobiście, że żerdzie zostały silnie umocowane.

- Nie poruszy ich żadna ziemska siła – szepnął.

Gdy wszystkie sześć żerdzi ustawiono w kształt koła, w połowie wysokości przywiązano do nich korzeniami świerkowymi drewnianą obręcz. Wapanon mus być okrągły, tak jak wszystkie stare namioty. Duchy wolą ten kształt, lubią bowiem krążyć dookoła czubka wapanonu. Teraz sporządzono drugą, mniejszą obręcz drewnianą i założono ją na końcu owych sześciu żerdzi, ściągając je skośnie ku środkowi. Gdy wszystko zostało mocno z sobą powiązane, szkielet namiotu przybrał kształt ściętego u góry stożka. Mógł on byś teraz dokładnie obciągnięty ściśle dopasowanym pokryciem z pozszywanych kawałków kory brzozowej. Tylko na samej górze pozostał otwór, aby duchy mogły się łatwo dostać do środka. Oprócz kilku gałęzi jodłowych służących do wyścielenia zlodowaciałej ziemi wapanon nie wymagał żadnego wyposażenia wnętrza.

Utisz, zaklinacz duchów, zawiązał sobie na głowie trójkątną barwną chustę na kształt jakiegoś dziwnego turbanu. Zapadł już zmierzch, wkrótce miały nastać ciemności. Z magicznym bębnem w ręku Utisz podszedł do pustego namiotu. Uniósł nieco korę do góry i głową naprzód wślizgnął się do środka. Indianie przypisywali mu zdolność przywoływania mistapeo, czyli dusz wszystkich istot i przedmiotów. Ssaki, ptaki i ludzie, Słońce, Księżyc, gwiazdy stawały na jego wezwanie, rzucone o tajemnej godzinie. W namiocie Utisz począł bić w czarodziejski bęben, a rytmicznym uderzeniom towarzyszył jego monotonny śpiew. Zebrani na dworze wśród nocy widzieli, że każda rzecz i każda żywa istota ma swego własnego ducha czy też duszę – mistapeo, co znaczy ‘wielki człowiek w tobie’, i że wszyscy potężni czarownicy potrafili te duchy przywoływać. Utisz, który teraz klęczał w ciemnościach wapanonu i zawodząc bił w bęben, nie był już dla nich myśliwym, jakim go znali wszyscy Indianie Naskapi. Przemienił się w niepojętą istotę, przestał być człowiekiem, a stał się siłą magiczną. Prawdopodobnie jego własny mistapeo opuścił już go, aby w postaci ptaka szybować po nocy i spraszać inne duchy, których obecność w wapanone była niezbędna.

I oto – Pirre poczuł to zupełnie wyraźnie – przybyły pierwsze pomniejsze mistapeo, zapewne duchy ptaków i mniejszych zwierząt. Mógł wyraźnie odróżnić ich ćwierkanie, warczenie, pomrukiwanie i świstanie, mieszające się z odgłosami bębna i śpiewem czarownika. Wydawało się, że coraz więcej istot zbiera się w namiocie. Pirre znał tak dobrze właściwości widzialnych i niewidzialnych stworzeń władających terenami łowieckimi, że mógł teraz dokładnie rozpoznać przejmujący gwizd gnomów, które – zależnie od upodobania – czasem niewidzialne, a czasem w postaci ludzkiej przemierzają lasy. im więcej duchów zwoływał do wapanonu Utisz, tym większa stawała się jego potęga i tym bardziej niespokojne musiało być sumienie Pelutagena. Nagle cały wapanon, jakby porwany w wir trąby powietrznej, zaczął się trząść w posadach, choć zbudowany był tak mocno i choć nie czuło się najlżejszego powiewu wiatru. Głosy rozlegały się coraz donośniej. Pirre chwycił bezwiednie ojca za rękę i wbił osłupiały wzrok w namiot. Ledwie zdołał powstrzymać okrzyk przerażenia, gdy nagle ujrzał na udeptanym śniegu żywą rybę wysuwającą się spod pokrycia namiotu i znikającą z powrotem w jego wnętrzu – choć w okolicy nie było ani jeziora, ani potoku. Zaraz potem rozległ się ogłuszający wrzask i na moment ukazały się łapy olbrzymiego niedźwiedzia, by natychmiast zniknąć w ciemnościach wapanonu. Teraz wydawało się, jakoby ogromny ptak, nadleciawszy z północy, krążył nad namiotem. Pirre słyszał łopot jego skrzydeł w powietrzu, ale sam ptak pozostawał niewidzialny, aż nagle zdało mu się, że wpadł przez otwór do wnętrza wapanonu. Nie ulegało wątpliwości: to przybył Papam hiauine, ‘latający pan’, który zawsze nadciąga z północy i na północ odlatuje. Był to duch obserwujący czyny ludzi i zwierząt w chwilach, gdy są przekonani, że nikt ich nie widzi; żaden spór miedzy duchami nie mógł być rozstrzygnięty bez niego. Wewnątrz namiotu przemawiał on teraz nieprzerwanie swym na wpół ludzkim, na wpół ptasim głosem, krążąc w górze wapanonu.

Choć Pirre z całych sił wytężał wzrok, nie widział nic prócz połyskujących w blasku Księżyca konturów namiotu. Nie uświadamiał sobie wcale tego, że wszystkie zjawiska i zdarzenia, które tak chciał oglądać, sprowadzały się wyłącznie do wrażeń słuchowych i że wszystko, co ‘widział’, podpowiadała mu tylko głęboko zakorzeniona prastara wiara i własna fantazja. Ogólny głośny szum w wapanonie zdawał się teraz wskazywać na to, że tłumnie zebrane duchy pozdrawiały się wzajemnie. Czyżby przybył już ostatni potężny uczestnik zgromadzenia – władca śniegu, lodu i burz, potężny ‘pan północy’ – w towarzystwie mistapeo samego Utisza? Jeśli on sam pofatygowałby się tutaj, oznaczałoby to, że szykuje się tak groźna rozprawa, iż grzeszny Pelkutagen nie miał już najmniejszych szans stawienia czoła sztuce Utisza, który zaklął przeciwko niemu połączone siły wszystkich najpotężniejszych duchów.

Teraz zadrżała nawet ręka ojca. Osunął się on jak martwy do tyłu i opadł placami na pień ogromnej jodły, pod którą siedzieli. Zapewne jego własna dusza powołana został na świadka, a sztuka czarodziejska Utisza sprowadziła ją do namiotu, aby przed zebranymi duchami wniosła skargę na Pelkutegena. Wtem z wielu niewidzialnych krtani wydobył się jeden wielki krzyk. Pirre nie był już w stanie myśleć, ale czuł, co dzieje się tam w środku: to dusza Pelkutegana została zmuszona do stawienia się przed sądem duchów.

Starzy Indianie opowiadali mu często, co działo się zwykle, gdy wszystkie zaproszone duchy przybywały na sąd. Udawał wtedy, że wierzy w to wszystko, ale w głębi serca pokpiwał sobie z tego. Lecz teraz uwierzył bezgranicznie, choć nie mógł tego pojąć rozumem. Słyszał z głębi namiotu głosy swego ojca i czarownika Utisza, zapytujące uroczyście mistapeo oskarżonego Pelkutagena, czy popełnił on występny czyn, czy winny jest kradzieży sideł i zamachu na życie całej rodziny. I słyszał zupełnie wyraźnie, jak po długiej przerwie znajomy głos Pelkutagena wybełkotał: tak. Przed obliczem duchów przyrody nie ukryje się żadne kłamstwo. To przyznanie się do winy było sygnałem do walki, jaka wywiązała się teraz między Mistapeo ojca i złodzieja. Brały w niej udział zgromadzone duchy, stając po stronie słusznej sprawy. Po upływie pewnego czasu, którego trwania nie można mierzyć ludzkimi pojęciami, rozległ się ponownie łopot skrzydeł ogromnych ptaków, opuszczających namiot czarownika. Odlatując nad głowami zebranych, pozostały jednak – tak jak przedtem, gdy przylatywały – niewidoczne dla oka.

Potem nastało milczenie, niesamowita cisza wyczerpania. Zdawało się, że cała przyroda musi głęboko odetchnąć, zanim wszystkie istoty powrócą do normalnego życia. Wreszcie ukazał się Utisz opuszczający pusty wapanon. Zdjął z głowy barwną chustę i począł ocierać pot z czoła. Sprawił wrażenie śmiertelnie zmęczonego i wyglądał tak nieprawdopodobnie staro, jak gdyby dźwigał na barkach ciężar kilku wieków. Namiot duchów stał na śniegu opuszczony. Z wolna i ojciec przybrał swą zwykłą postać. Z wielkim trudem powyciągał żerdzie namiotu i oparłszy jedne o drugie ustawił w stronę wschodzącego Słońca. Zgodnie z życzeniem duchów wszystkie części użyte do budowy, oprócz pokrycia z kory brzozowej, pozostawia się na zniszczenie pod gołym niebem; od momentu wschody Słońca nie może ich już nigdy dotknąć ludzka ręka.

(...) Po opisanej ceremonii utkwiło mi w pamięci jeszcze jedno szczególnie niesamowite wrażenie, gdy w kilka dni później młoda żona Pelkutagena zwróciła poszkodowanemu skradzione sidła: przywiozła je na saniach, zalewając się łzami, albowiem Pelkutagen, silny, zdrowy mężczyzna, nagle zmarł.

Wszystko, co zostało tu opisane, widzieliśmy i słyszeliśmy, siedząc pod gołym niebem na śniegu. Proszę się nie śmiać zbyt pochopnie. Oczywiście takich rzeczy nie ma; oczywiście były to zręczne sztuczki, wyuczone i wykonane z prawdziwą perfekcją. Ale nawet sceptyczny Europejczyk staje oniemiały wobec powagi, jaką okazują Indianie w takich sytuacjach, a nocą na śniegu pod sinoniebieskim niebem, pofałdowanym fioletowo zielonymi bruzdami zorzy polarnej, namiot czarów wygląda naprawdę niezwykle, gdy człowiek jest głodny i przemarznięty.

czwartek, 13 sierpnia 2009

Szamani z Australii

 
Posted by Picasa



Aborygeński szaman z Australii to mało znana postać i niestety coraz rzadziej spotykana. Ponieważ słowo szaman pochodzi z Azji, to oczywiście nikt w Australii tak się nie nazywa. Kiedyś mówiono po prostu „mądry człowiek”, lub „człowiek o silnym oku”, co w niektórych aborygeńskich językach wymawiano jako bainman, a w innych karadji. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu, na terenie najmniejszego kontynentu świata, w każdym plemieniu żył i praktykował uzdrowiciel. Na ogromnym terenie, dwadzieścia razy większym od Polski, przed przybyciem białego człowieka żyło niewiele ponad trzysta tysięcy osób. Aborygeni nie są jednolitą grupą etniczną, bo można się doliczyć ponad 300 narodów o różnych tradycjach, zwyczajach i kulturze. Kiedy w Australii zaczęli osiedlać się Europejczycy, używano ponad 250 języków i około 600 dialektów! Jest to także jedna z najstarszych grup etnicznych, która przez kilkadziesiąt tysięcy lat kultywowała i przechowywała starożytne tradycje duchowe. Ocenia się, że kultura duchowa Aborygenów liczy ponad 40 000 lat, a więc jest starsza niż kultura ludów malujących wspaniałe obrazy na ścianach europejskich jaskiń. Aborygeni również stosowali malarstwo naskalne i niektóre z rysunków liczących sobie ponad 10 000 lat pokazują rytualne tańce, które w niezmienionej formie są odprawiane do dzisiaj! W historii naszego świata nie istnieje i nigdy nie istniała duchowa tradycja, która trwała przez podobnie długi okres czasu.
Zasadniczo każdy Aborygen posiadał magiczne oraz paranormalne zdolności. Do pewnego stopnia stosowano czary i leczono się samodzielnie, ponieważ każdy człowiek posiadał podstawową wiedzę o ziołach i magii. Zioła oraz czary pomagały odwracać niepowodzenie, pecha, choroby czy śmierć. Tymi samymi metodami przywoływano powodzenie w miłości, w polowaniu czy w walce. Jednak, kiedy zwykły członek plemienia nie potrafił poradzić sobie samodzielnie, wyruszał po pomoc do karadji.
Karadji posiadali niezwykłe zdolności oraz magiczne siły. W przeciwieństwie do tradycji szamańskich innych rejonów świata aborygeński karadji nie korzysta ze środków zmieniających świadomość, ekstatycznych pieśni czy tańców, ale szuka wiedzy poprzez uspokojenie umysłu i medytację, co pozwala na lepszy odbiór informacji przychodzących ze świata.
Kiedy Europejczycy przyjechali do Australii, nie mogli uwierzyć w potężne, magiczne moce i zdolności, jakimi władali karadji. Niektóre z tych mocy należały do czarnej magii. Ich użycie było przyczyną choroby i często kończyło się śmiercią osoby, przeciw której zastosowano te zabiegi. Jedną z form tej magii jest wskazywanie, do którego wykorzystuje się kość, choć mogą to być również inne podłużne przedmioty. Karadji długo przygotowuje się do rytuału, aby zebrać konieczne moce, po czym skupia się na osobie ofiary wskazując na nią kością i wypowiada lub śpiewa specjalną formułę. Ponieważ są to działania magiczne, odległość z jakiej działa czarownik nie ma znaczenia. Za pomocą tego rytuału przekazuje się zabójczą myśl o chorobie, śmierci, umieszczeniu magicznej kości wewnątrz ciała lub kradzieży życiodajnego tłuszczu z nerek. Jeśli ktoś zapadnie na chorobę spowodowaną „wskazaniem”, to tylko inny, bardzo potężny szaman może go uzdrowić i odwrócić siłę zaklęcia.
Karadji potrafią także przesyłać myśli do innych osób, a nawet mogą sprawić, że dzięki mocy przesłanych myśli inna osoba zacznie działać zgodnie z ich wolą. Różni się to od hipnozy, która również jest bardzo powszechnie stosowana przez aborygeńskich karadji. W tym przypadku wystarczy sama siła skupionego wzroku i niekonieczne są wypowiadane słowa zawierające hipnotyczne sugestie. Podobnie jak nasi, europejscy jasnowidzący, karadji potrafią nie tylko odnaleźć zaginioną osobę na podstawie zdjęcia czy dowolnego przedmiotu należącego do tej osoby, ale potrafią także za pomocą przekazu myśli pomóc jej odnaleźć drogę powrotną lub dowiedzieć się co z nią się dzieje i czy dobrze się czuje.
Częstą praktyką są podróże do niebios w celu uwolnienia i spuszczenia na ziemię wody w postaci deszczu. Niezwykłą umiejętnością jest możliwość czytania w myślach innych ludzi oraz „widzenia” co dzieje się w odległych miejscach. Pewien Karadji wyjaśniał australijskiemu badaczowi jak to robi: „Czasem siadam obok jakiegoś człowieka, patrzę na jego głowę i mogę mu powiedzieć: 'Myślisz o tym i o tamtym'. Ten człowiek jest zdumiony. Pyta: 'Skąd o tym wiesz?' Na co ja odpowiadam: 'Potrafię widzieć w twoim umyśle.'”
Jednym z aborygeńskich sposobów dowiedzenia się co „słychać” w odległym miejscu, jest wysyłanie ducha opiekuńczego, który po powrocie opowiada karaji, co zobaczył i usłyszał. Inna właściwość aborygeńskich uzdrowicieli nazywana jest „silne oko”, co akurat nie dotyczy możliwości widzenia w czyimś umyśle. „Silne oko” to odpowiednik policjanta z wydziału śledczego, pozwala dostrzec przyczynę choroby, widzieć czy dusza jest jeszcze obecna w ciele, a przede wszystkim zobaczyć i wyśledzić ducha sprawcy choroby – na przykład innego czarownika, a nawet zaangażowane w to duchy zmarłych. W miejscach, gdzie za główną przyczynę chorób uważa się kradzież albo zagubienie duszy, „silne oko” pozwala ją odnaleźć i sprowadzić do ciała chorego.
Karaji potrafią też chodzić po ogniu, niespodziewanie znikać i pojawiać się, tworzyć złudzenia wzrokowe i słuchowe, które może zobaczyć czy usłyszeć wiele osób naraz, umieją stosować „szybki marsz” oraz medytują. W przypadku australijskiego karaji chodzenie po ogniu wygląda zupełnie inaczej niż w Polsce czy na Hawajach. Karaji potrafi położyć się do płonącego ogniska w „europejskim” ubraniu, potarzać się i wstać, a na jego ubraniu nie widać nawet śladu ognia. Wielu karaji potrafi znikać i pojawiać się w innym miejscu na życzenie a także „wchodzić” w skały czy drzewa, tak jakby w nie wnikali, a potem z nich wychodzić. Tworzenie zbiorowych halucynacji bywa wykorzystywane do celów obronnych. Na przykład dwóch karadji pewnego razu broniło przed wrogiem swą grupę w taki sposób, że rozpalili wielkie ognisko i położyli się po obu stronach śpiewając magiczne pieśni. Wrogowie zobaczyli ich i usłyszeli, kiedy jednak dobiegli do ogniska i rzucili dzidami w leżących mężczyzn, śpiew ustał i okazało się, że trafili w dwie kłody drewna! Karadji nie kryjąc się spacerowali w bezpiecznej odległości. To doświadczenie zostało powtórzone kilkakrotnie, po czym zmęczeni i zniechęceni wrogowie wrócili do swego obozu. Karaji opanowali też „magiczny chód” i potrafią z szybkością galopującego konia, wspomagani przez swoje duchy przemierzać ogromne przestrzenie.
Kultura i zwyczaje Aborygenów pozwala każdemu z nich medytować, zastanawiać się nad własnymi przemyśleniami, czy pracować ze snami. Dzięki temu potrafią w każdej chwili otworzyć się na niezwykłe, paranormalne informacje oraz energie. Kiedy starszy człowiek medytuje, mówi się dzieciom następujące słowa:
„Kiedy widzisz jak starszy człowiek siedzi i nie rusza się – nie przeszkadzaj mu, bo cie okrzyczy. Nie baw się obok niego, ponieważ usiadł tam, żeby „widzieć”. Skupia się na swoich myślach, co pozwala mu czuć i słyszeć. Później, w specjalnej pozycji może się położyć , a nawet zasnąć. Wówczas będzie mieć wizje i usłyszy co mówią do niego duchy.”
Medytacje, szkolenie oraz praktyki aborygeńskich uzdrowicieli są bardzo podobne do tybetańskich joginów praktykujących tantrę a przede wszystkim dzogczen. Jogini praktykują na cmentarzach lub na polach kremacyjnych i to samo robią aborygeni medytujący oraz śpiący na grobach przodków. W tym przypadku nawet instrukcje do medytacji są zadziwiająco zbieżne. Opisany wcześniej, aborygeński magiczny chód jest taki sam jak tybetański szybki chód lung-gom-pa, gdzie podróżujący przemierza szlak długimi skokami prawie nie dotykając ziemi i przez cały czas znajduje się w transie. Również telepatia, umiejętność bycia w innym miejscu niż ciało, znikanie i przesyłanie myśli są częstym zjawiskiem wśród tybetańskich joginów.
Sam rodzaj medytacji stosowany przez Aborygenów jest bardzo zbliżony do medytacji tybetańskich, zwłaszcza stosowanych w tradycji dzogczen, gdzie najpierw pracuje się nad skupieniem i „jedno-upunktowieniem” umysłu, następnie nad wglądem, a potem, w różnych pozycjach siedzących i leżących wpatruje się w niebo aby zjednoczyć się z piątym elementem - elementem przestrzeni...
Naukowcy zastanawiali się skąd biorą się takie podobieństwa. Jednym z możliwych wyjaśnień polega na tym, ze Aborygeni przed pięćdziesięcioma tysiącami lat opuścili Indie i dotarli do Australii. Inna teoria mówi, że idee oraz praktyki były rozprzestrzeniane przez starożytnych wędrowców. Pierwsza teoria wyjaśniałaby wspólne korzenie mistyki oraz tradycji tybetańskiej i praktyk aborygeńskich, ponieważ obie mogą pochodzić ze wspólnego źródła – z pradawnych Indii lub nawet z legendarnej krainy Sziang Sziung, która otaczała górę Kailaś w zachodnim Tybecie siedemnaście tysięcy lat temu.

środa, 12 sierpnia 2009

SZAMAŃSKIE PODRÓŻE W KANALE SŁUCHOWYM I WZROKOWYM




Tajemnica szamańskiego bębna


Wpływ fal wysyłanych przez nasz układ nerwowy oraz związane z tym zmiany możliwości funkcjonowania mózgu są niezwykłym zjawiskiem, które szamani poznali już tysiące lat temu. Stwierdzono, że szaman może skutecznie działać, gdy jego mózg znajduje się w odpowiednim rytmie fal. To umożliwia mu wejście w trans pozwalające na podróż do innych światów.
W XX wieku naukowcy odkryli, że mózg człowieka pracuje na różnych falach w zależności od tego czym się akurat zajmujemy i w jakim jesteśmy nastroju. Różnice pomiędzy poszczególnymi falami i rytmami są tak duże, że spokojnie możemy zastosować powiedzenie mówiące o „nadawaniu” na różnych falach. Osoba, której mózg działa na jednej fali, będzie mieć trudności w porozumieniu się z kimś, kto odbiera na innej długości fal! W wielu przypadkach kłopoty z wzajemnym zrozumieniem się nie wynikają z różnic osobowości dwóch osób, ale z rytmów w jakich pracują ich mózgi. Badając aktywność elektryczną mózgu za pomocą elektroencefalografu (EEG) stwierdzono, że rytm naszych fal mózgowych można podzielić na cztery główne kategorie: beta, delta, theta i alfa.
Przez większość czasu nasz mózg wytwarza fale o częstotliwości około 14 herców – czyli 14 cykli na sekundę. Jest to rytm beta. Ten rytm dominuje w codziennym życiu. Kiedy w naszych mózgach przeważają fale delta – czyli zakres od 0 do 4 herców – oznacza to, że znajdujemy się w stanie głębokiego snu, śpiączki lub narkozy. Z kolei stan theta – częstotliwość od 4 do 7 cykli na sekundę, pojawia się w bardzo głębokim relaksie, lekkim śnie, medytacji, a także podczas marzeń, które zupełnie niespodziewanie pochłaniają nas na jawie z taką siłą, że zdarza się nam zapomnieć, co mieliśmy zamiar zrobić. Czwartym rodzajem fal emitowanych przez mózg są fale alfa – o częstotliwości od 7 do 14 herców. Bardzo często się o nich słyszy, ponieważ towarzyszą medytacji, jodze, relaksacji, pojawiają się tuż przed zaśnięciem i zaraz po przebudzeniu, a także w czasie narodzin i śmierci. Fale alfa bywają też nazywane stanem alfa, który znajduje zastosowanie w metodzie Silvy oraz we wszystkich technikach związanych z sugestią i hipnozą. Skuteczne uzdrawianie, zdolność jasnowidzenia, przepowiadania przyszłości i w końcu skutecznego stosowania magii możliwe jest jedynie wówczas, gdy nasz mózg znajduje się pod wpływem fal alfa. Kiedy znajdujemy się tym stanie, pracujemy w innym rytmie niż w codziennej rzeczywistości.
Jak osiągać takie stany świadomości? Ludzka pomysłowość jest w tym względzie nieograniczona i dzięki temu powstała bardzo duża liczba metod, o których można by napisać grubą książkę. Jednym z najskuteczniejszych sposobów jest muzyka, jednak musi być ona wykonywana w odpowiednim rytmie. Jeśli się mu poddamy, to po pewnym czasie nasz układ nerwowy dostroi się do niego i znajdziemy się w odmiennym, szamańskim stanie świadomości. Najstarsze sposoby wytwarzania tego stanu to monotonne stukanie kamieniem w skałę, albo dwoma kawałkami twardego drewna o siebie, co do dzisiaj stosują australijscy Aborygeni. Innym znanym zwłaszcza naszym dzieciom instrumentem są grzechotki, klaskanie w dłonie, granie na łuku i drumli, a przede wszystkim gra na bębnie.
Dla szamana bęben to święty instrument, a zarazem pojazd, na którym szaman odjeżdża do innych światów. Nie jest to bęben afrykański, w który uderza się dłonią, ale płaski bęben, na którym gra się pałeczką. W zależności od kultury i regionu, szaman uważa swój bęben za konia, renifera, jelenia, tygrysa, a czasem ptaka. Zazwyczaj bębny są wykonywane ze skóry któregoś z wymienionych zwierząt. Duch tego zwierzęcia żyje nadal w bębnie, a sam proces wytwarzania bębna i nadawania mu ducha oraz mocy, jest długotrwałym i skomplikowanym obrzędem.
Jednak oprócz specjalnego, rytualnego sposobu wytwarzania szamańskiego bębna najważniejszy jest sposób grania. Z reguły bęben wydaje niskie tony, z którymi rezonuje układ nerwowy człowieka. To z kolei wpływa na cały organizm. Znany amerykański antropolog Michael Harner powiedział kiedyś, że po dziesięciu minutach gry na bębnie, w umyśle osoby praktykującej szamanizm zachodzą zmiany podobne do tych, jakie występują u mistrzów Zen po kilkunastu minutach medytacji.
Badania wykazały, że słuchanie gry na bębnie robionym na wzór instrumentów szamańskich, w rytmie 8 - 3 uderzeń na sekundę (a więc 8-3 herców ), powoduje powstanie fal alfa i theta w korze słuchowej mózgu. Te rytmy przyczyniają się do zwolnienia akcji serca, pogłębienia oddechu, rozluźnienia napięcia mięśni i wprowadzają organizm w stan równowagi przynoszącej uzdrowienie. Najważniejsze okazuje się tempo grania na bębnie, bo na całym świecie szamani podczas ceremonii grają w rytmie 200 - 220 uderzeń na minutę. Właśnie ten rytm wywołuje szamański stan świadomości odpowiadający rytmom theta i alfa. Możemy to porównać do takiego stanu, w którym człowiek śni, a jednocześnie zachowuje codzienną świadomość.
Zazwyczaj szaman oprócz grania na bębnie, równocześnie tańczy i śpiewa. Czasami śpiew jest pieśnią mocy, a czasem jest to pieśń konkretnego ducha lub istoty, która potrafi uleczyć chorobę. Szamański śpiew może mieć słowa, ale mogą to być także niezrozumiałe dla nas „przypadkowe” dźwięki. Tempo śpiewu jest też bardzo ważne. Kiedyś odkryłem, że tybetańscy mnisi śpiewają bardzo dużo mantr i pieśni w tempie 200 - 220 sylab na minutę – dokładnie w takim samym rytmie w jakim szamani grają na bębnie. W takim tempie śpiewa się na przykład stusylabową mantrę Buddy Wadżrassatwy, która ma moc oczyszczania zarówno złej karmy jak i niekorzystnej, zewnętrznej atmosfery duchowej.
Szamański rytuał z wymaga zazwyczaj pomocy i udziału wielu osób. Gdy w syberyjskiej jurcie szaman przystępuje do rytuału, posługuje się zazwyczaj dwoma bębnami. Jeden z nich, dla nabrania mocy i odpowiedniego dźwięku leży przy świętym ogniu, a na drugim bębni szaman. Gdy bęben, traci brzmienie na przykład z powodu wilgoci, szaman zmienia swojego „konia”, na którym „jedzie” do innego świata. W bębnowej podróży szamanowi towarzyszy pomocnik, często bywa to żona szamana. Rytuał wygląda tak, że szaman grzechotką, dwoma patykami albo innym instrumentem, śpiewem oraz tańcem nadaje właściwy rytm, a pomocnik go podejmuje. W tańcu bardzo pomocne są przypięte do stroju dzwoneczki i rytmicznie brzęczące, metalowe przedmioty. Kiedy część wstępna rytuału zostaje wykonana, a szaman wyczuwa, że duchy już nadchodzą, kładzie się na ziemię i wyrusza w podróż do świata Dolnego lub Górnego, podczas gdy pomocnik bez przerwy gra na bębnie podtrzymując trans szamana.
Jak już wspomniałem nie zawsze musi być to gra na bębnie. W niektórych tradycjach - na przykład u Lapończyków z północnej Skandynawii, po wstępnej grze na bębnie zgromadzone kobiety intonowały piękny, łagodny i delikatny śpiew o nazwie joik. Joik może być śpiewany zarówno ze słowami, jak i bez słów. Taki śpiew z powodzeniem zastępuje grę bębna podczas całej szamańskiej podróży. W Laponii grupa kobiet śpiewała na zmiany, a nieprzerwany śpiew mógł trwać nawet trzy doby. I przez ten czas szaman mógł leżeć całkowicie bez ruchu przebywając w bardzo głębokim transie.
Wspomniany wcześniej antropolog Michael Harner przystosował szamański sposób grania na bębnie do potrzeb współczesnych ,żyjących w miastach ludzi i nagrał bębnienie na płytę CD. Jeśli ktoś chce praktykować szamanizm w domowym zaciszu nie budząc sąsiadów waleniem w bęben, może założyć słuchawki na uszy i włączyć odtwarzacz. Osoby współcześnie praktykujące szamanizm w miastach uważają, że taki sposób jest skuteczny i niewiele odbiega od szamańskiego bicia w bęben sprzed tysięcy lat ...